[KP] Nienawidzę świata, nienawidzę świętych, mam uraz do ludzi, jestem pierdolnięty!

4 | dodaj

od lewej Olgierd & Aleksander Dewrejewscy

Dziewiętnastoletnie punkowe bliźniaki
urodzeni dnia 10 sierpnia 1963 w Tomaszowie Mazowieckim.
Do Łodzi przyjechali właściwie chyba tylko dlatego,
że im się nudziło.
Oboje pracują jako mechanicy w warsztacie swojego kumpla.



Kazik oparł się biodrami o brudny stół zawalony papierami i od razu zlustrował ogromne pomieszczenie w którym się znajdował. Obdarte ściany na których zawieszone były notatki, kalendarze, jakieś ścierki. Betonowa podłoga gdzieniegdzie ujebana smarem, skrzynie z narzędziami i te jakże cudowne samochody. Dwa maluchy stojące na stanowiskach i jeden polonez, przy którym właśnie grzebał jeden z jego przyjaciół.
Olgierd, częściej nazywany przez wszystkich Zającem, a tuż obok niego wycierający ręce Wilk - czyli jego brat Aleksander. Nie trudno się domyślić, że te idiotyczne przydomki przykleiły się do nich z dobrze znanej bajki - a stało się to kiedy mieli po 11 lat i tak ciągną się one za nimi aż po dzień dzisiejszy.
- Nigdy się nad tym nie zastanawiałem, ale tak se teraz myślę... - zaczął Kazik krzyżując dłonie na piersi - Czemu wyście w ogóle z tego Tomaszowa wyjechali? Macie tam ten cały Wistom, a tutaj? Roboty za ni chuja nie znajdziesz jak nie masz znajomości.
- A bo ja wiem.... Nudno tam. - Zając wzruszył ramionami, lecz nim zdążył dodać cokolwiek, w słowo wszedł mu Aleksander.
- No i nie zapominaj, że jebie tam siarą aż się można przekręcić! Wąchałeś kiedyś 24/7 zgniłe jaja? Poza tym... Już nas tam znają na tyle, że nawet do sprzątania ulic by nas nie wzięli. Bo tam też trzeba wyglądać jak człowiek, nie jak gówno. - parsknął cichym śmiechem na samą myśl o tym, od jakich szatanów ich wyzywali.
Za wygląd, za sposób bycia, za poglądy - nic tym ludziom w nich nie pasowało i poniekąd nazywanie ich śmieciami im schlebiało. To była oznaka inności - nie bycia w tej szarej masie, która codziennie rano wstaje do roboty, codziennie zapierdala od świtu do nocy a i tak nic z tego nie ma. Znaczy ma, poczucie kolejnego gwoździa wbitego do trumny. Oni już od samego początku przyglądali się temu z ogromnym zniesmaczeniem i już jako małe gnoje przyrzekli sobie, że nigdy w życiu nie dadzą się porwać w tą wiodącą prym ideologię.
A byli przecież tacy sami, tak samo wyglądali i tak samo się zachowywali. Chociaż z biegiem czasu ich charaktery zaczęły się powoli od siebie różnić, to zdanie na pewne istotne fakty nadal pozostało bez zmian.
- No i co, myślicie, że porzucenie tak dobrze płatnej roboty i mieszkania jest warte bycia w Łodzi? I to tylko dla samego faktu... Bycia w Łodzi?
- Tak, myślimy, że tak. I hej, nie jesteśmy w Łodzi tylko dla bycia w Łodzi! Tu jest lepszy jabol!

~*~*~*~*~*~

To było lato 1963 roku, kiedy to podczas porodu zmarła matka bliźniaków. Rok później ojciec. Wychowywani przez bardzo apodyktyczną i restrykcyjną ciotkę noszącą imię Helena. Kobieta ta była bardzo zapalczywą katoliczką i wpajając (często siłą) dzieciakom wiarę i ''dobre'' ideologie do głowy, tylko ich do tego zniechęciła. Prawda jest więc taka, że bunt towarzyszy chłopakom od początku ich marnego żywota. Zawsze trzymający się razem, już jako gnoje reprezentowali ideologię której tak naprawdę jeszcze nikt nie znał, a oni sami nie zdawali sobie sprawy z tego, że wychowują się na przyszłych punków.
Od zawsze wychowywani w ucisku rodziny zaczęli bardzo staczać się w swoim zachowaniu. Osaczenie które towarzyszyło im na każdym kroku, próba zrobienia z nich na siłę ''kogoś'', brak liczenia się z jakimkolwiek zdaniem bliźniaków - nigdy nic nie było po ich myśli. 
Prawda była taka, że Zając miał ogromne predyspozycje sportowe. Bardzo szybko biegał i wysoko skakał - to dało rodzinie pretekst do męczenia go wyczerpującymi treningami. Wilk z kolei był dużo bardziej cięty w nauce - nie trudno się domyślić, że jego również mocno na tym cisnęli. 
Koniec końców wbrew założeniom i dobrej woli, chłopcy nie osiągnęli nic. Oczywiście była to tylko i wyłącznie ich inicjatywa, a oni sami zdążyli się nasłuchać o tym, jak wielką skazę przynoszą swojemu nazwisku. Im i tak nie robiło to żadnej różnicy - już wybrali swoją drogę.
Decyzję tą podjęli pod wpływem pierwszych poznanych punków - mieli wtedy około 16 lat, kiedy zapoznali się z 18letnim Frankiem, który przybliżył im punkową ideologię, z którą zaczęli się niewyobrażalnie mocno identyfikować. Im więcej odzianych w glany i kratowane spodnie widzieli, tym bardziej powiększała się ich liczba znajomych; tych znajomych, którzy rozumieli ich jak nikt inny - przecież nigdy przez nikogo nie akceptowani, nagle znaleźli tych, którzy rozumieją ich w stu procentach! Pierwsze glany, podarte spodnie w kratę, niechlujnie wykonana katana, włosy ogarnięte przez chyba ślepego i bezrękiego ''fryzjera'', przebalowane noce i krycie się przed milicją. Taki styl życia im odpowiadał. Czuli się w tym dobrze, czuli, że nie muszą robić nic co jest im odgórnie nakazywane, a ich los zależy tylko i wyłącznie od ich samych.
Decyzja o wyjechaniu z Tomaszowa była bardzo spontaniczna - ledwo zdążyli skończyć szkołę i nie widząc dla siebie perspektyw w tym dziwnym mieście, po prostu wyjechali. Kupili bilet na ten pociąg, który odjeżdżał najprędzej - jak się okazało, pociąg na Łódź Kaliską. Obładowani torbami, z zapasem pieniędzy i żarcia, nie czekając na nic po prostu opuścili tą śmierdzącą siarką metropolię. A jedynymi osobami które ich pożegnały, były trzy ogromne kominy tego zatruwacza powietrza, czyli Wistomu.
Łódź okazała się wcale nie lepsza w byciu śmierdzącym i ohydnym miastem. Zupełnie go nie znający bliźniacy pierwszą noc spędzili w toalecie, by ukryć się przed milicją. Następny dzień wyglądał naprawdę tak, że oboje błąkali się bez celu. Obrzucani krzywymi spojrzeniami, mający totalną wyjebkę na zniesmaczonych ludzi, kroczyli dumnie ulicą, rzucając niewybredne teksty i chamskie żarty. 
I tutaj właśnie można by powiedzieć, że spotkało ich szczęście w nieszczęściu. Pierwszy raz właściwie doznali jakiejkolwiek solidarności ze strony innych punków, bo jakby nie patrzeć, w ich rodzinnym mieście nawet ta subkultura potrafiła być do siebie wzajemnie źle nastawiona.
Dwójka uciekających zirokezowanych chłopaków, a gdzieś dalej za nimi siódemka skinów. 
- O cholera. - jęknął tylko Aleksander. On już raz się bliżej zapoznał z uprzejmością skinheadów, zrobili mu makijaż, bo widocznie źle wyglądał bez niego. Nałożyli siny cień do powiek i róż na policzki. Bardzo uprzejmi ludzie.
- No czego się gapicie, kurwa spierdalać! - krzyknął do nich czarnowłosy chłopak i złapał za torbę jednego z nich.
Nawet się nie zorientowali, kiedy sami ruszyli za nimi i wylądowali w jakiejś kamienicy, w mieszkaniu jednego z nich. Miłe dzień dobry, nie ma co. 
Zdyszani rozsiedli się gdzie popadnie i dopiero kiedy suche gardło zostało ukojone wodą wypitą prosto z kranu, mogli ze sobą porozmawiać.
- W ogóle to... Kim wy jesteście? - trochę zdezorientowany Olgierd wytarł pot z czoła i zlustrował resztę swoim wzrokiem.
- Jak to kim? Jednymi z waszych, nie widać? Tak nam dziękujecie za ratunek, no wiecie co. - czarnowłosy chłopak naburmuszył się w żartach, aby po chwili wyciągnąć do nich rękę - No, jestem Kazik. A ten drugi to Adam. Nie musicie się nim przejmować. - w odpowiedzi usłyszał jedynie ciche ''pff' wykonane przez jego kumpla.
- Olgierd. A to mój brat Aleksander. Tyle. Ee... 
- Nowi jesteście, widać. To możecie mi teraz powiedzieć coś o tym cudownym, bajkowym dworze z którego uciekliście.
Nie trudno się domyślić, że dosyć szybko cała czwórka się polubiła i stworzyła zgraną paczkę, mieszkającą pod jednym dachem w ciasnym, obskurnym mieszkaniu w Łodzi. No ale cóż. Przynajmniej nie ma tam Heleny.


''Chuj, dupa i kamieni kupa.''
howrse: Libena
GG: 59474557

Dostosuję się do dosłownie każdego stylu, aczkolwiek preferuję trzecią osobę czasu przeszłego. 
A wyglądu obydwóch panów użyczył Alban Blondiaux.

Od Landryna

0 | dodaj
     - Landryn, słyszałeś o koncercie, co niedaleko Pietryny będzie?
     Butapren leżał na wersalce rozłożony niczym król. Nogi uzbrojone w ciężkie buty robotnicze rumunki, klejone taśmą klejącą, opierał na meblościance. Bazgrał na białej koszulce jakiś napis markerem, nucąc pod nosem jakiś punkowy utwór. Dopiero powoli się upijał, a więc i jak na razie spokojny był. Z jego ust wypłynęła chmura gryzącego dymu, po czym pociągnął łyka ze szklanki z tanim alkoholem, pędzonym z jakiś śmieci. To samo pił Landryn, siedząc na parapecie i obserwując otoczenie. Szara ulica i równie szare kamienice nie przyciągały uwagi. Środkiem jechał tramwaj wypełniony po brzegi. Parę osób, które nie dały rady schować się do środka, jechało na zewnątrz, będąc uczepionym do drzwiczek. Pod sklepem znad przeciwka stała długa kolejka, nie wiadomo czemu, skoro na półkach i tak był tylko ocet. Jakieś dzieci przebiegły chodnikiem, najpewniej wracając ze szkoły. Sielanka.
     - Lucek załatwił miejscówkę - dodał.
     Lucjan, przyjaciel Butaprena i Landryna, był dość specyficznym, wiecznie zjaranym i spitym punkiem. Mimo, że ciężko było złapać z nim kontakt inny, niż fizyczny przy zderzeniu w pogo, był dobrym towarzyszem, a przynajmniej nigdy się z nim nudzić nie dało. Gdy trzeba było, umiał załatwiać miejsca i różne towary, a i wtyki miał, bo jego ojciec na wysokim stanowisku pracował. Niektórzy mają po prostu w życiu łatwiej.
     - Nie słyszałem. Kiedy będzie? - mruknął Landryn, lekko się wiercąc. Bolało go wszystko, a już szczególnie żebra i plecy, przez co nie mógł znaleźć wygodnej pozycji. Cóż, cierp ciało, skoroś chciało. Na chwilę powrócił myślami do wydarzeń, przez które ma teraz ciemne pręgi na skórze. Powroty będąc pijanym z koncertów zawsze się tak kończyły.

     Dwa dni wcześniej...
     Milicyjny wóz nie słynął z wygody. Landryn mimo wszystko siedział spokojnie, wyluzowany, jakby ta sytuacja była jego codzienną rutyną. Nie był zestresowany, jedynie obolały po dostaniu ciosem pałki milicyjnej. Być może to wina humoru znacznie poprawionego przez trunek. Nie zepsuł mu go nawet przyłapanie na wędrowaniu po ulicy bez dokumentów oraz zdemolowanie baru. Nie spiął się nawet wtedy, gdy do wozu wrócili jego właściciele. Jeden z nich miał zniesmaczenie na twarzy, zmarszczył nos.
     - Co tu tak śmierdzi... - zaczął cicho, słowa kierując do swojego współpracownika.
     - Zeszczałem się. - Rozbrajająca szczerość Kuby nie ułagodziła furii milicjantów.

     - Będzie jutro, jakoś od osiemnastej. Tyle, że tam się często skini kręcą. Może być zajebista burda, jak będą chcieli wpaść na pogo. - Butapren uśmiechnął się wesoło. Każdy wiedział, że punk i skin to śmiertelni, naturalni wrogowie, szczególnie odkąd rząd przygarnął pod swe skrzydła właśnie skinów jako ,,młodych patriotów". To zawsze było proste w oczach punków: my jesteśmy dobrzy, oni są źli, więc kastety w dłonie. Brudy z czystymi się nie trzymają, irokezy i wygolone głowy do siebie nie pasują. Nic dziwnego, że gdy tylko się widzą, biją się ile wlezie. Landryn nigdy nie miał nic przeciwko temu, szczególnie, że burdy były jego żywiołem. Zawsze musiał brać udział w bójkach, a więc i blizny zbierał. Jak to tak bez napierdalania? Nie da się! Z drugiej strony, agresję mógł wyzwolić na koncercie, a średnio byłby zadowolony z takiego przerwania koncertu przez grupkę skinów.

     Następny dzień minął dużo bardziej aktywnie. Skołować wódkę w PRLu to prawdziwe wyzwanie, ale wystarczy odwiedzenie paru melin, by coś gorszej jakości zdobyć. Landryn z Butaprenem, po zebraniu dużej ilości trunku, pognali do squatu niedaleko Piotrkowskiej. Tam miał się odbyć ,,koncert". Ot, parę garażowych kapel i punków tyle, co się zmieści w domu. Wykonali jeszcze parę rund po okolicy, by wyczaić teren. Oczywiście wcześniej kosztowali przywieziony towar, bo jak to tak bez sprawdzania?
     Znaleźli również niespodziankę. Lucjana. Śpiącego. W koszu na śmieci. Siedział sobie we wnętrzu tyłkiem niczym w jakimś fotelu, który się zapadł. Jedynie nogi, głowę i ramiona miał na zewnątrz. Landryn podszedł do niego, śmiejąc się cicho i uderzył dłonią w bok śmietnika, co obudziło Lucka. Ten przestraszony drgnął i podniósł wzrok.
     - A ty co, na wczasach?
     - Tak. - Prosta i szczera odpowiedź. Ludzie patrzyli się na nich podejrzliwie, nie wiadomo czy to dlatego, że jeden z nich siedział w śmietniku czy dlatego, że nie wyglądali codziennie. Nie z postawionymi na cukier i wodę włosami, podartymi ubraniami i butami z demobilu. Butapren nie mógł wyrobić ze śmiechu, to patrząc na ludzi, to na zaklinowanego kolegę. - Pomożecie mi wyjść? Chyba utknąłem.
     - Wybacz, stary. Na pewno ktoś kiedyś po Ciebie przyjedzie. - Landryn klepnął go po ramieniu pocieszająco, nadal śmiejąc się z tej sytuacji. Jak Lucek się władował do tego śmietnika, kiedy i po co zostawało tajemnicą.
     - Ej, nie bądźcie skurwielami!
     W tej samej chwili, wyłonili się skinowie. Grupka ich. Wygoleni na łyso, tak, że ich glaca odbijała się w kurtkach. Panowie podwórka, wyglądający jak byczki napakowane testosteronem, a wśród nich parę dziewczyn. Na nieszczęście punków, zwrócili na nich uwagę. Starcie z pewnością nie byłoby uczciwe, ich było znacznie, znacznie więcej. Kiedy tylko spojrzeli na zwijającego się ze śmiechu Butaprena, Landryna i siedzącego w śmietniku Lucjana, Landryn tylko machnął w ich stronę ręką, mając w duchu nadzieję, że ich zignorują. Co mógł zrobić on, mając tylko metr siedemdziesiąt cztery wzrostu i będąc chuderlakiem?
     - My tu tylko po kolegę. - Mówiąc to kopnął kubeł, który się przewrócił na ziemię wraz z krzyczącą ,,kurwa!" zawartością, po czym ponownie go kopnął, turlając w przeciwną stronę. A raczej przeturlałby się, gdyby nie nogi Lucjana, działające jak hamulec.

Hanna?

Od Celiny

0 | dodaj
Jesień, 1981 r.
    – Cholera jasna! Czy tym zasranym akademiku nie mogę sobie pomalować paznokci jak człowiek!? – wrzasnęła Magda, trzymając w ręku czerwony lakier.
– Spokojnie, możesz to zrobić na podłodze. Świat się nie zawali – rzuciła Renata.
– Jeśli następnym razem przyjdzie tu Alicja, to oddanie stołu mógłbyś przedyskutować z nami!
– Daj spokój to tylko stół. Przecież do nas wróci. 
I wtedy zbutwiałe drzwi do pokoju gwałtownie się otworzyły:
– Hej – Celina stanęła w progu
Nie dostała odzewu. Dziewczyny kłóciły się dalej, nie przykładając większej wagi do jej obecności. A i ona sama nie podeszła do powitania nazbyt wylewnie. Miała dzisiaj dużo pracy, była zmęczona. Chciała odpocząć. Dlatego wolała się nie wtrącać i po cichu podeszła w stronę swojego łóżka.
– Czy mogłabyś tu, z łaski swojej, nie palić!? – Kłótnia między dziewczynami nie chciała wygasnąć.
– A czy ty mogłabyś nie oddawać stołów bez mówienia nam o tym!? – wrzasnęła Magda, wydmuchując dym prosto w twarz rywalki.
– Jezu... jaka ty jesteś śmieszna... – Renata zaczęła szeptać coś pod nosem.
– Ja jestem śmieszna!?
Celina spojrzała z zazdrością na Julię, która jak gdyby nigdy nic czytała jakąś książkę, nie zwracając uwagi na krzyki. Wzięła głęboki oddech, podniosła się z łóżka i chwytając za jeansową kurtkę, skierowała się ku wyjściu.
– Gdzie idziesz? Dopiero co przyszłaś. Julia podniosła głowę z nad lektury.
– Nie wiem – odparła dziewczyna.
– Chyba ich tak nie zostawisz?
– A czemu by nie? –  Obejrzała się na Julię.
One s same nigdy nie pogodzą. Mogłabyś im pomóc rozwiązać ten problem.
– A jaki jest problem?
– Stół! Stół jest naszym problemem – Renata wcięła się do nieswojej rozmowy.
– Nie ma stołu, nie ma problemu – odparła bez emocji i wyszła.
Nie robiła tego często. Praktycznie nigdy nie zostawiała ludzi bez pomocy. Jednak cały dzień dzisiejszy spędziła w bibliotece wykuwając notatki na blachę, nie miała siły na bycie negocjatorem w jakiejś błahej sprawie.
    Po opuszczeniu pokoju nie bardzo wiedziała gdzie ma pójść, jakoś nie za specjalnie uśmiechało się jej odwiedzanie znajomych. Nie chciała też odchodzić gdzieś daleko. Był już wieczór, a nie za dobrze jest wracać do akademiku po zmroku. I to samemu.
Popychając ciężkie, na w pół oszklone drzwi, założyła kurtkę. W twarz uderzyło ją chłodne, jesienne powietrze. Po prostu szła przed siebie, nie rozglądając się uważnie. Zdawało się, że wie gdzie idzie, choć tak na prawdę miała pustkę w głowie.
Nie przeszła jednak dużo, gdyż jej oczom ukazał się nieduży, obdrapany murek. Znajdował się w cieniu drzew, które rosły w parku obok. Miejsce było ustronne, a sama okolica nie była jakoś szczególnie zaludniona. Przechodnie nawet nie zwrócili uwagi, kiedy tam usiadła. Była niewidzialna.
Sięgnęła do kieszeni kurtki. Znalazła dwa lekko pogięte papierosy i pudełko zapałek. Niemalże automatycznie włożyła szluga do ust. Siedziała tak w bezruchu dłuższą chwilę, bezmyślnie patrząc przed siebie.
– Hej, masz ogień? – Usłyszała kobiecy głos dochodzący od lewej strony.
Spojrzała w bok, wyrwana z lekkiego transu potrzebowała chwili, aby coś powiedzieć.
– Yyy... Tak, jasne odparła, sięgając po zapałki. 
– Dzięki – odrzekła tamta. 
W czasie kiedy nieznajoma mocowała się z lekko podmokniętymi zapałkami, z jednej z uliczek wyłoniło się paru skinów. Co prawda nie było podstaw, aby Celina została przez nich pobita, ale nieufnie spoglądała w ich stronę. 
– Hanka miała już tu czekać – powiedziała donośnie jakaś wysoka kobieta.
Na te słowa dziewczyna gwałtownie odwróciła się w stronę skinów.
– Cholera jasna mruknęła pod nosem. 
Była zmieszana. Wydawać się mogło, że nie do końca wiedziała co tu robi.
– Masz z nimi jakieś zatargi? Celina zniżyła głos.  
Nie za dobrze byłoby być przez nich przyłapanym w towarzystwie ich wroga. Może to zbyt ambitne, ale Celina nie chciała stracić paru zębów. 
– Co, nie... Ja nie – odpowiedziała, odpalając w końcu zapałkę.
– Mówisz? – Patrzyła na nią z lekkim niedowierzaniem.  
Dziewczyna była nieco zmieszana, lekko przestraszona. Jednak jej zachowanie nie było podobne do osoby mającej jakieś straszne kłopoty.
– Nie, ja po prostu... Zacięła się, próbując dobrać odpowiednie słowa: To moi przyjaciele. 
Przyjaciele, ha? Celina dobrze rozumiała o jakim typie przyjaciół mówi dziewczyna, a przynajmniej tak jej się wydawało: – Jeśli chcesz, to usiądź obok mnie. Nikt nie zwróci na ciebie uwagi. – Zrobiła pauzę: – Przynajmniej tak mi się wydaje.

Hanno?

[KP] Zabijanie dla pokoju jest jak pieprzenie się dla cnoty.

1 | dodaj
CELINA MAŁECKA
urodzona 15 lipca 1960 r., przez większość życia mieszkała w Niedrzwicy Kościelnej,
przypikowała do Łodzi, aby studiować historię,
pracy aktualnie nie posiada.
  – Słyszałaś? – Łucja przysiadła się do Celiny.
– Co słyszałam? – spytała obojętnie Celina, nawet nie odwracając głowy w stronę dziewczyny.
Tamta tylko westchnęła teatralnie i przysuwając się bliżej koleżanki jęła mówić:
– Gdybyś tylko trochę bardziej się wysiliła! – Zdenerwowała się. – Jesteś taka nieświadoma tego co się dzieje w okół ciebie. Naprawdę nic nie wiesz o profesorze Wójcickim?
Celina powoli odwróciła głowę w stronę znajomej i z nutą irytacji w głosie zapytała:
– Czego nie wiem?
– Podobno po lekcjach ma jakieś dodatkowe spotkania ze studentami. – Zaczęła trajkotać z przejęciem. – Ostatnio opowiadał o powstaniu styczniowym. Oh, jaki on ma tupet! Jak można być takim niewdzięcznikiem, po tym ile zrobiło dla niego państwo! W taki obrzydliwy sposób siać nieprawdę... – Pod koniec wypowiedzi już całkiem wylewała się z niej pogarda.
– Co, jakie powstanie styczniowe? – Zmieszała się Celina.
– Oh, ty naprawdę niczego nie widzisz? – Westchnęła tamta. – Jakim cudem my się w ogóle przyjaźnimy?
Na te słowa Celina tylko ironicznie uśmiechnęła się do siebie. "Może dlatego, że sama nazwałaś mnie swoją przyjaciółką?" – odpowiedziała sobie w duchu. "Widzisz tylko kłamstwo, to ty jesteś naiwna. Jakim cudem ja ciebie w ogóle znoszę?" – pytała samą siebie.
– Ale wracając do Wójcickiego... – Łucja zaczęła swój wywód, ale Celina już nie słuchała. Za bardzo przejęła się rozważaniem, dlaczego one w ogóle ze sobą rozmawiają.
    I rzeczywiście, gdyby zagłębić się w temat przyjaźni, to łatwo jest dojść do wniosku, że cała relacja między dziewczętami zbudowana była na kłamstwie. Spowodowane to było na pewno wieloma czynnikami, lecz jednym z bardziej znacznych był neurotyczny charakter Celiny.

    Nie była ona tak bardzo otwarta jak Łucja, można by nawet pokusić się o stwierdzenie, iż kobieta była mocno zamknięta w sobie. Jednak nawet to nie przeszkadzało jej w tym, aby działać na przekór sobie. Miała dużą liczbę samozwańczych przyjaciół, którym nie miała nic przeciwko. Nigdy nie mówiła za wiele, raczej słuchała innych. W ten sposób wypracowała sobie status babskiej wyroczni. Nikt nigdy nie przykładał do niej szczególnej uwagi, zakładano, że to zwykła wesoła i niczego nieświadoma studentka, dzięki czemu mogła buntować się na swój własny sposób. Chodziła na dodatkowe wykłady, między innymi również na te prowadzone przez profesora Wójcickiego. Czuła, że dzięki temu i ona w jakiś sposób opiera się systemowi. Pod swoimi maskami ukryła wiele, nawet polski gen buntu.
    Kobieta, z reguły, jest typem osoby, która podporządkowuje się społeczeństwu, daje się zaszufladkować. Nie lubi podejmować decyzji, szczególnie tych poważnych, związanych z jej życiem. Boi się konsekwencji. I choć dorosłe życie wymaga od niej samodzielności, to nigdy nie zawahała się skorzystać z rad najbliższych, czasem nawet wtedy, kiedy nie do końca się z nimi zgadzała. Łatwo jest ją wepchnąć w jakąś rolę społeczną. Dlatego kiedy jej rodzice spostrzegli, że ich córka ma dobre stopnie, posłali ją na studia historyczne, mając nadzieję, że ich kochane dziecko zostanie szanowaną nauczycielką. A ona? Ona sama nawet słowa nie powiedziała o tym kim chce być.
    Jej niepewność objawia się praktycznie w każdym aspekcie życia. Okrutnie dba o opinię innych ludzi, nie znosi krytyki. Podpasowując się ludziom chce zdobyć ich sympatię, nie do końca zdając sobie sprawę z tego, że nie jest to wykonalne. Jako książkowy przykład neurotyka nie umie ocenić szczerości komplementów innych, przez co ma wrażenie, że każdy z niej drwi, co z kolei sprawia, że jeszcze bardziej się podporządkowuje.
    Z drugiej jednak strony nie chce być postrzegana jako słaba, maskuje swoją niepewność ironią oraz mocno wyreżyserowaną ignorancją. Udaje, że każde jej działanie było perfekcyjnie zaplanowane, chodź tak na prawdę, jedyne co w jej życiu było zaplanowane to szkoła, nic więcej. Czasem jej obojętność boli nawet ją, jest bardzo empatyczna. Nie bardzo umie uczyć się na błędach i nie czuje, że czasem swoimi słowami rani innych. Dociera to do niej dopiero, gdy zobaczy skutki swoich działań, ale wtedy jest już za późno na zmiany. Jedynym wyjściem zostaje obwinianie się za wyrządzenie krzywd innym.

   Im dłużej Celina rozważała nad swoim charakterem, tym mocniej, zastanawiała się jak one w ogóle mogą razem ze sobą przebywać.
– ... naprawdę, nie mogę zrozumieć jak ci ludzie mogą mu wierzyć w choćby jedno słowo. Cela? Jesteś tam? – zaśmiała się Łucja, która zorientowała się, że jej przyjaciółka już dawno nie słuchała.
– Co? Nie, ja  myślałam o naszej... – "Przyjaźni", chciała dodać, lecz tamta wcięła jej się w słowo.
– Ty już przestań tyle myśleć. Wracajmy do akademiku. – Zaśmiała się.
– Ale, ja tylko miałam... – Łucja nie dała jej skończyć nawet jednego zdania.
– No chodź już, nie ma żadnego "ale".
"Ale ja tylko miałam zakończyć znajomość z tobą". – Chciała powiedzieć, ale się poddała. Wytłumaczyła sobie, że zrobi to jutro, choć dobrze wiedziała, że tak nie będzie.

"Szukaj mnie, szczęśliwie dzień po dniu."
Howrse: ~Amber
Mail: dolewcia@gmial.com
Większość moich tekstów pisałam w pierwszej osobie czasu przeszłego, ale nie mam problemu z trzecią osobą. Za pewne popełnię milion błędów merytorycznych, aczkolwiek pracuję nad tym.
Swojego wizerunku użyczyła Winona Ryder.

[KP] Jestem inny, mamo, tato!

2 | dodaj
Czy dostanę w mordę za to?
JAKUB landryn WASILEWSKI
czyli walnięty, dwudziestoczteroletni punk,
urodzony w Łodzi, dnia 19 lipca 1958 roku,
chwilowo bezrobotny
     Butapren siedział na oparciu starej, poniszczonej kanapy, mimo sprzeciwu samego mebla. Charakterystyczny opór sprężyn, które nie są pierwszej młodości, słychać było w całym mieszkaniu. Zaciągnął się ruskim papierosem wątpliwej jakości, zdobytym od pana Zygmunta spod czwórki. Poczciwy człowiek handlował tym ścierwem od niepamiętnych czasów i mimo, że wypalenie sztuki bez mdłości to sztuka, nadal miał klientów. Butaprenowi się już od samego dymu, duszącego i gryzącego, rzygać chciało, ale palił dalej.
     – Landryn... ej... bo ja tak myślę... mogę zostać u ciebie na trochę? – Spity, zachrypnięty głos przerwał panującą ciszę. Wbił wzrok w swojego towarzysza, stojącego przy ścianie. Landryn w jednej ręce trzymał butelkę wódki, w drugiej sprey, którym malował ogromny, czerwony znak anarchii na pół ściany. Pociągnął łyka z butelki, po czym rzucił ją w kąt pokoju. Dźwięk tłuczonego szkła rozniósł się echem. Gdy kończy symbol, podszedł do lustra, robiąc głupią minę i obserwując swoją wykręconą grymasem twarz. Tym samym spreyem przekreślił swoje odbicie. Powolne sianie zniszczenia w swoim mieszkaniu to część jego natury. Otoczenie wyglądało przerażająco. Ściany w symbolach i napisach, zaklejone taśmą okna, smród wódki, farby, papierosów i marihuany. Mało kto miał tu dostęp i mało kto umiał tu wytrzymać.
     – Jasne – rzucił od niechcenia, nadal zbyt zajęty swoimi sprawami i bazgrołami.
     – Do domu nie wrócę, nie ma chuja. Ojciec o mało wyrzekł się mnie, jak z irokezem do domu przyszedłem, a matka od miesiąca od alkoholików mnie wyzywa. Mam już tego domu wariatów dość. Jebany korposzczur i gospodyni domowa, oni nic nie wiedzą, słuchają się ślepo innych, boją inności – burknął ponuro, po czym dodał z wyrzutami – zresztą, nie chodzę najebany codziennie! Tylko co drugi dzień!
     – To ludzie po trzydziestce, czego się spodziewać? Oni nie rozumieją naszej idei, oni żyją w systemie, zamknięci w szablonach. Myślą, że my musimy być tacy jak wszyscy, musimy być kimś, siedzieć cicho, mieć mieszkanie, posadę i rodzinę, a my? My to mamy w dupie. To jest właśnie punk rock, stary. – Wskoczył na kanapę, wydając z siebie dziki okrzyk buntu. Nie przejmował się ludźmi na ulicy, którzy mogli go zobaczyć, nie przejmował się niczym, nawet gdyby milicja teraz wpadła do mieszkania. Z pewnością zamknęliby go, patrząc z obrzydzeniem na postawione na cukier i wodę włosy, dwie siódemki na rękawie, swastykę na piersi.
     – Okrzyk godowy Landryna, ujęcie pierwsze! 
     – Mnie chuj mnie obchodzi, co myślą o mnie moi starzy! Niech mnie w dupę pocałują, jestem już pełnoletni! – Przemilczał fakt, że wolałby wszystko, wyzywanie od śmieci, skurwysynów, niż milczenie, że zazdrościł problemów w domu swojego przyjaciela. Jego matka nigdy nie poświęcała mu uwagi, czasu, nie przejmowała się tym, co robił. Nawet gdy całe dnie włóczył się głodny, bo ona znowu wszystko przepiła. Zawsze tylko siedziała na tym przeklętym poddaszu służącym im za dom, pijąc wódkę. Ojca nie było, nie wiadomo co się z nim stało. Tak, zdecydowanie wolał być wywalonym na zbity ryj i mieć wielogodzinne awantury, niż odejść z własnej woli, po cichu, co pozostało niemal niezauważone. Właściwie, ona nigdy nic nie zauważała. Ani tego, że w wieku czternastu lat zaczął pić i palić, ani że czasem znikał na parę dni z domu... a może zauważała, ale tylko wtedy, gdy była trzeźwa. Spontanicznie i wesoło kopnął stolik, który wywrócił się. Dwie puste butelki i jedna w połowie pełna upadły na podłogę, rozbijając się. Trunek zaczął wsiąkać w i tak poplamiony już dywan.
     – Kurwa, Landryn, ale wódkę to ty szanuj!
     – Anarchia, cwelu!
Mózg mam jakiś opuchnięty,
jestem chyba pierdolnięty!
Z małym spóźnieniem, oto Landryn. Wizerunku użycza Gary Oldman, cytat z tytułu pochodzi z piosenki Dezertera ,,Burdel". Preferuję pisanie w trzeciej osobie, czasu przeszłego. Zapraszam do wątków, płeć, wiek i subkultura nieważne.
Pinciak [H] 52466550 [GG]
hun.zombie@gmail.com
Created by Agata for WioskaSzablonów. Technologia blogger.